Sytuacja, jakich na pewno pewnie wiele już spotkaliście. Znajoma otwiera firmę. Tak sobie wybrała, że w nazwie ma być flaming, w logo ma być flaming i w ogóle cały oprawa firmy ma być pod tym względem bardzo spójna. A że życzę znajomej bardzo dobrze, zależy mi na tym, żeby biznes się udał, żebyśmy wkrótce razem mogły świętować pierwszy zarobiony milion, to wpadłam na pomysł wyszydełkowania „małego” talizmanu na szczęście. Żeby ten talizman stał sobie gdzieś na półeczce i przyciągał klientów. Nie mogło być inaczej – przeszukałam cały Pinterest i połowę Google’a w poszukiwaniu talizmanu idealnego. Udało się znaleźć przepiękny wzór flaminga, choć jak się potem okazało, w wersji gotowej nie jest on wcale taki mały. Oby tylko znalazła się dla niego odpowiedniej wielkości półeczka. Wzór pochodzi z tej strony. Jest płatny, ale przecież to inwestycja w biznes. Bo że talizman przyniesie szczęście, a co za tym idzie zwielokrotnione przychody, to pewne jak szaleństwo mojego kota na widok gołębia na parapecie. Sama instrukcja jest bardzo dobrze i czytelnie rozpisana (po angielsku), ze zdjęciami w miejscach, które mogą budzić wątpliwości, z wyjaśnieniem użytych skrótów oraz krótką szkółką, jak przerabiać poszczególne sploty. Nie przypominam sobie, bym znalazła w niej jakikolwiek błąd czy nieścisłość. Błyskawiczny zakup i płatność za pomocą PayPal jeszcze to pozytywne wrażenie pogłębia. Użyłam włóczki YarnArt Jeans oraz szydełka 2,5 mm. Wypełnienie to oczywiście niezawodna kulka silikonowa. I tu muszę się Wam do czegoś przyznać. Przy okazji mojej ostatniej wizyty w Warszawie odwiedziłam pasmanterię Motki Dwa przy metrze Kabaty. Poszłam właśnie specjalnie po kulkę silikonową, bo moje całe zapasy zostały w domu, a flaminga musiałam zacząć jak najszybciej. Nie pamiętam dokładnie, skąd ja mam te moje domowe zapasy. Na pewno kupiłam je przy odnawianiu starego fotela, a więc zapewne pochodzą z jakiejś hurtowni tapicerskiej. Jakież było moje zdziwienie, kiedy pomacałam tę kulkę od Motki Dwa! Moja była w dotyku twarda, lekko szorstka, a ta – mięciutka jak kaczuszka! Właściwościami wypełniającymi, sprężystością i mam nadzieję zachowaniem się w praniu nie różnią się, ale za samo to uczucie miękkości, pokochałam to, co przywiozłam z Warszawy. Teraz nie mogę się doczekać, kiedy zużyje zapasy domowe, by móc zamówić coś lepszego. Najwięcej trudności sprawiło mi, a jakże!, zszycie całości tak, żeby udało mu się siedzieć bez gibania się na boki. Na szczęście pruć musiałam tylko raz. Nie jestem za bardzo zadowolona z tych jaśniejszych piórek. W oryginale są trochę mniej poskręcane. Moja włóczka jednak nie chciała mnie słuchać. Blokowałam je szpilkami, usztywniałam delikatnie krochmalem w sprayu, prasowałam przez szmatkę i bez niej – a i tak po wyschnięciu piórka dalej się skręcają. Trudno, musi zostać taki flaming nieuczesany. A tu jeszcze porównanie głowy z moją dłonią: I przy okazji obfotografowania ptaszora miałam okazję po raz pierwszy wypróbować nowe światła. Teraz to już będzie profeska przy robieniu takich zdjęć. No, prawie. Pewnie jeszcze dużo muszę się w tej dziedzinie nauczyć. Wszystkim, którzy chcieliby zacząć swoją przygodę z amigurumi, przypominam, że w Szkole Szydełkowania powstał cykl wpisów z podstawami tworzenia szydełkowych zabawek: Tydzień z amigurumi