Dzisiaj mijają dokładnie trzy miesiące, odkąd jest z nami pewna mała koteczka. To dobry dzień na to, by nareszcie opublikować wpis z jej historią. Tym bardziej, że wszystko wygląda na to, że w miniony poniedziałek po raz ostatni byliśmy w schronisku w jej sprawie. Zapłaciliśmy i od teraz kotek jest nasz. Nareszcie! Pół roku temu Wrzesień, niedzielne popołudnie. Dzień jak co dzień. Wracamy od znajomych drogą, którą przejeżdżaliśmy już dziesiątki razy. Droga z obu stron porośnięta krzakami. Za nimi z jednej strony ruchliwa autostrada, z drugiej wioska, której mieszkańcy często przychodzą w te rejony na spacery ze swoimi psami. I wzdłuż tej drogi coś biegnie. Pies? Za mały. Zając? Za jasny. Lis też nie bardzo. Przecież to kot!!! Zwalniamy, żeby ten biały kołtun nie wpadł nam pod koła. Kołtun też się zatrzymuje i zaczyna wypatrywać czegoś w trawie. Przymierza się do polowania. Siedzimy w samochodzie i patrzymy, co będzie dalej. Milion myśli w głowie – wysiąść z samochodu?, wziąć ze sobą?, przecież zaraz wpadnie pod samochód!, albo będzie musiało toto z psem walczyć. Wychodzę! Uważnie obserwuję zachowanie kota, żeby ocenić, czy nie jest wściekły. Ten odważnie do mnie podchodzi i patrzy, czy mam coś w wyciągniętej dłoni. Biorę go na ręce i jestem przerażona, jaki jest chudy. Skóra i kości. Futro długie, ale sfilcowane, pełne kołtunów i suchych resztek liści. Spojrzałam na męża. A on chyba w jednej chwili zrozumiał, że ja tego maleństwa tutaj nie zostawię. Męska decyzja – bierzemy go! Po drodze do domu zajeżdżamy jeszcze do sklepu po jakieś jedzonko, bo nasz kot je tylko specjalną karmę od weterynarza. Kupujemy kilka saszetek. Jedną zjada od razu w samochodzie pod sklepem. W domu robimy szybkie przemeblowanie, żeby nie dopuścić do bezpośredniego kontaktu z naszym starym kotem. Nowy dostaje w posiadanie sypialnię. Z kartonu po kozakach robimy mu kuwetę, ze starego ręcznika legowisko. Znajomi Niemcy radzą, żeby iść z nim do schroniska, bo nie trzeba będzie płacić za leczenie. Później wyczytaliśmy, że ze znalezionym kotem obowiązkowo trzeba iść do schroniska. Niezgłoszenie się jest karalne. W poniedziałek po pracy pakujemy kota do transportera i jedziemy do schroniska. Pani na szybko ocenia, że to kotka, bo taka malutka i pewnie trochę czasu na wolności spędziła, bo futro zaniedbane. Mówimy, że gdyby nikt się po nią nie zgłosił, to my jesteśmy chętni. Ale pani ostudza nasz entuzjazm: kotka najpierw musi trafić do kwarantanny, takie prawo. We wtorek zbada ją weterynarz i oceni, czy będzie mogła zostać oddana do adopcji. Ale i tak kwarantanna to minimum dwa tygodnie, a jeśli właściciel się znajdzie, to ma prawo zgłosić się po kota nawet do sześciu miesięcy od znalezienia. Zostawiamy maleńką z nadzieją, że jest zdrowa i że nikt się po nią nie zgłosi. Jeśli chcielibyśmy mieć informacje na bieżąco, to możemy dzwonić w godzinach otwarcia schroniska: poniedziałek, środa i piątek od 15.30 do 18.00, sobota 14.00-16.00. We wtorek na profilu facebookowym schroniska pojawia się pierwsza informacja na jej temat. Jest już wtedy po badaniu. Czytam i płaczę, w jak złym jest stanie. Pchły, kleszcze, sfilcowane futro, brak zębów, brak chipu. Po kilku godzinach wpis znika. W głowie najgorsze myśli: że pewnie jej się coś stało, że ją uśpili. Nawet na myśl, że właściciel się znalazł, nie było mi wesoło. Wieczorem piszę wiadomość prywatną do osoby, która prowadzi profil na Facebooku. Dostaję odpowiedź, że ktoś się zgłosił i jutro przyjdzie sprawdzić, czy to jego kot. Na końcu pytanie, czy sama poszukuję kota. Opisuję całą historię. I po kilkudziesięciu minutach dostaję całkiem inną wersją wydarzeń: zdjęliśmy ogłoszenie ze strony profilaktycznie, bo podejrzewamy, do kogo może kotka należeć, jeżeli nasze przypuszczenia się sprawdzą, to już od dawna było jej źle. Jeżeli mam ochotę, to mogę zostać dla niej domem tymczasowym, bo nie czuje się dobrze w klatce, lepiej byłoby, gdyby była w domu. Dostaję nazwisko osoby, z którą mam się kontaktować. Ale następnego dnia rano dostaję znowu informację, że jednak kotka jest w takim złym stanie, że nie może być wydana nawet do domu tymczasowego. Możemy ją jednak po południu odwiedzić. Po pracy oczywiście ładujemy się do samochodu. W schronisku zostajemy wpuszczeni do budynku, w którym jest kwarantanna. To pomieszczenie wielkości 20 metrów, pod ścianami boksy, a w nim pełno kotów. Jako kociara nie wiem, na co mam patrzeć. Tyle kociego piękna, tyle pięknych mordek, smutnych, schorowanych, albo malutkich i rozwrzeszczanych. W powietrzu drażniący zapach kociego moczu. Ale wszystko czyściutkie, w każdym boksie kuweta, miękkie posłanie, zabawki, w niektórych koszyki. Młoda dziewczyna uprzejmie opowiada nam wszystko. Kotka jest w bardzo, bardzo, bardzo złym stanie. Jest odwodniona, wychudzona, zakleszczona, sfilcowana. Jedyne pocieszenie jest takie, że ma apetyt. To dobrze rokuje. Muszą jej jeszcze zrobić badania na kocie wirusy, dopiero po nich okaże się, czy będziemy mogli ją wziąć. Ze względu na bezpieczeństwo naszego drugiego kota wolą mieć pewność. Kiedy będą wyniki? – Proszę dzwonić w piątek, może już będzie coś wiadomo – słyszymy w odpowiedzi. Dzwonimy w piątek – wyników jeszcze nie ma, proszę dzwonić w środę. W środę – może w piątek będą. W piątek – mają jakieś opóźnienie w laboratorium. W środę – nie ma osoby, która mogłaby coś wiedzieć. W piątek – nie wiemy, dlaczego to tak długo trwa. W środę – zrobiliśmy jeszcze raz badania. Ma wirusa, musimy jeszcze sprawdzić, czy rozwinęła się u niej choroba. Jeśli się rozwinęła, to nie będzie mogła mieć kontaktu ze zdrowymi kotami. Musimy powtórzyć badania. Proszę dzwonić za tydzień. Trzy miesiące temu I taka nerwówka trwała blisko 3 miesiące. 18 listopada (środa) dostaję informację na Facebooku – jeśli jest pani nadal zainteresowana adopcją kotki, proszę skontaktować się z panią (tu nazwisko). Dzwonię natychmiast. – Tak, Maja może nareszcie opuścić już kwarantannę. Ale będzie musiała jeszcze dwa razy przyjechać do naszego weterynarza na kilka zastrzyków. Pytam o dokładne terminy: w najbliższy piątek i potem we wtorek, za każdym razem przed południem. To trochę komplikuje sprawę, bo schronisko jest na końcu miasta pod lasem, a ja nie mam samochodu przed południem. Trudno, te dwa razy pojadę taksówką. Po południu jedziemy po Maję. Nie dostajemy jeszcze niczego do podpisania. Ale okazuje się, że te dwa dojazdy to było jakieś nieporozumienie. Mamy przyjechać z nią nie w piątek, tylko już jutro, w czwartek. Po przyjeździe do domu, kotkę wypuszczamy z transportera dopiero w sypialni. Tam ma już swoje miseczki, kuwetę, drapak. Wszystko czeka na nią już od trzech miesięcy. Mała jest lekko zdezorientowana. Jeszcze nie mruczy podczas głaskania, chowa się za łóżkiem (bo tam bezpiecznie i ciepło). Ale też nie ucieka. Tę noc i kilkanaście kolejnych śpimy oddzielnie. Ja z małą w sypialni, żeby mieć ją na oku. Mój mąż z kocurkiem, żeby ten nie wariował i miał się do kogo w nocy przytulić. Następnego dnia biorę taksówkę do schroniska, płacę 20 euro (!) za kurs tam i z powrotem. Zaczynam mieć wątpliwości. Mała dostaje trzy zastrzyki, nawet nie widział jej weterynarz. Kolejne polecenie – proszę przyjechać jutro, będzie lekarz. W piątek mąż urywa się na godzinę z pracy, żeby już za taksówkę tyle nie płacić. Weterynarz daje małej te same trzy zastrzyki i każe przyjeżdżać codziennie. No nie taka była umowa. Udaje nam się wyprosić u lekarza, żebyśmy mogli przyjeżdżać po południu, bo łatwiej z samochodem. Niechętnie, ale przystaje na ten pomysł. Teraz przez dwa kolejne tygodnie jeździmy na zastrzyki w poniedziałki, środy i piątki. Po ostatnim słyszymy, że musimy odczekać z dwa tygodnie i będzie można małą zaszczepić. Termin mamy na 22 grudnia. W tym czasie odwołujemy nasz przyjazd do Polski na święta. Nie możemy małej wziąć ze sobą, bo po szczepieniu muszą minąć przynajmniej trzy tygodnie, żeby mogła przejechać przez granicę. Nie możemy jej zostawić, bo nie wiadomo, jak zniesie samotność. Jeszcze tak dobrze jej nie znamy. Zostajemy i spędzamy pierwsze święta w Niemczech. Sami, ale z powiększoną rodzinką 😀 22 grudnia dowiadujemy się, że za miesiąc szczepienie musi być powtórzone. Również przed świętami podpisujemy umowę. Na razie nic nie płacimy, bo dziewczyna musi z szefową porozmawiać i ustalić stawkę. Umawiamy się, że w dniu drugiego szczepienia wszystko uregulujemy. Nasza maleńka została twarzą września W święta po raz pierwszy zostawiamy na noc otwarte drzwi pomiędzy sypialnią i salonem. (Żeby było jasne, w ciągu dnia drzwi są otwarte od samego początku). Kilka pierwszych nocy czujemy się, jakbyśmy naprawdę mieli małe dziecko w domu. Kotka z chęcią korzysta z wolności i zwiedza mieszkanie. Kot jest bardzo zainteresowany nowym domownikiem i z chęcią za nią podąża. Niestety, kotka nie za bardzo lubi, kiedy kot się do niej zbliża. Kiedy tylko zostaje przekroczona granica, kotka warczy, a nawet prycha. Kiedy próbuję ją w tym czasie uspokoić, i mnie się obrywa. Moje dłonie są tak podrapane, że muszę zrezygnować z nagrywania tutoriali. Po długiej przerwie nagrywam w końcu jeden, ale dłonie pokrywam grubą warstwą podkładu do twarzy. Ciekawe, czy ktoś się zorientował? W styczniu kotka coraz częściej wymiotuje. Nie są to charakterystyczne dla kotów kłaczki. Zaczynamy kombinować ze zmianą karmy, chowamy przed nią trawę, kroimy ziarenka suchej karmy na pół, bo myślimy, że to ich rozmiar jest przyczyną. Nic nie pomaga. W końcu nadchodzi termin drugiego szczepienia. Weterynarz oczywiście je odsuwa. Wypytuje o wymioty, okoliczności i wygląd. Podaje kilka zastrzyków, kroplówkę. Każe przez trzy dni niczego nie dawać jej do jedzenia, pić może jedynie herbatkę rumiankową. Wody pod żadnym pozorem, bo powoduje wymioty. Musimy uspokoić jej żołądek i jelita. Dopiero po tych kilku dniach można jej podawać coś lekkiego i w małych ilościach. I znowu na kolejną wizytę mamy być przed południem. Godzinę po tej wizycie Maja jest w takim stanie, że już chcę dzwonić do tego lekarza, żeby mi kota ratował. Ślini się przeokropnie, łzy jej lecą tak, że cały czas ma zamknięte oczy. Na szczęście, po dwóch godzinach widać lekką poprawę. To daje nadzieję. Przez weekend jesteśmy sadystami, trzymamy małą w zamkniętej sypialni, nie dajemy jej jeść, a że na herbatkę rumiankową nie ma w ogóle ochoty, to jej ją wlewamy strzykawką po troszku do dziuba. We wtorek słyszymy, że ta reakcja była prawidłowa i to oznacza, że malutka właśnie takim ślinieniem i wymiotami reaguje na stres. No nic dziwnego w sumie, trochę ostatnio przeżyła. Na szczęście, po kilku zastrzykach i kroplówkach wszystko wraca do normy. W piątek, 5 lutego, Maja zostaje po raz drugi zaszczepiona. W poniedziałek, 15 lutego, opłacamy rachunek. Na szczęście, jedynie 100 euro. Nie wydaje mi się, że to standardowa opłata. Tyle to biorą za chip, paszport i szczepienia. A jeszcze opłata adopcyjna, leczenie. Podejrzewamy, że zostaliśmy potraktowani ulgowo ze względu na to, że ją znaleźliśmy i, co tu dużo mówić, uratowaliśmy jej życie. I ktoś ze schroniska w naszym imieniu rejestruje Maję w bazie danych, żeby w razie zaginięcia szybko można było ją zidentyfikować. Potwierdzenie tej rejestracji oraz numerek i dowód osobisty kotki dotarły do nas przedwczoraj. Teraz Lekarz przyznał, że była bardzo wyczerpana i „prawie martwa”, kiedy do nich trafiła. Musiała kilka ładnych miesięcy błąkać się po krzakach. Wyobrażacie sobie – kot kanapowy, bez zębów, delikatny. I nagle musi przetrwać. Nie ma co – jest silna! I jest mądra: załatwia się do kuwety, korzysta z drapaka, kiedy oboje szykujemy się do wyjścia, ona już wie, że musi iść do sypialni. Podczas wycinania kołtunów jest spokojna, wyrywała się jedynie, kiedy zajmowaliśmy się okolicą pupy. Już po tygodniu znalazła w przedpokoju miejsca, którędy pod podłogą poprowadzone są rury od ogrzewania i do dzisiaj się tam wyleguje. Nasz stary kot do tej pory albo tego nie wyczaił, albo woli chłodniejsze, acz bardziej miękkie fotele. Takie długie kołtuny miała pod brzuszkiem Jedno mam jeszcze marzenie: żeby zaakceptowała kota. Bo w tej chwili przechodzi obok niego powoli niemal na paluszkach. A kiedy on tylko się do niej zbliża (zawsze radośnie, z chęcią do zabawy i z podniesionym ogonem), to zaczyna się warczenie i prychanie. Z każdym dniem ten dystans się zmniejsza, ale jeszcze sporo im brakuje to przytulania się i wspólnego wylegiwania na słońcu. Mała spała, kiedy dołożyłam jej kota. Pierwszy raz były tak blisko. Teraz nawet w jednych drzwiach potrafią siedzieć obok siebie. Nadal karmimy małą ostrożnie. Karmą tak drogą, że sama w to nie wierzę. Po długim czasie nawet mięso musieliśmy kupić, bo okazało się, że ryż z serkiem czy też makaron z jogurtem (zalecane przez pana doktora) to nie jest to, co małe kotki lubią najbardziej. Pan kot swoją miskę ma poza zasięgiem kotki, dopóki mała się nie nauczy, że taborety w kuchni są nie tylko po to, żeby się pod nie chować, ale też po to, żeby na nie wskakiwać. I jeszcze jedna ciekawostka. Mała jest naprawdę mała. Waży około 3 kg. W przeciwieństwie do kota, który jest co najmniej dwa razy cięższy. Pewnie ta jego wielkość też ją onieśmiela. Robimy jednak wszystko, żeby żadne nie czuło się gorzej. Kiedy głaszczę kotkę, zaraz idę do kota, żeby też go kilka razy smyrnąć pod bródką. Kiedy mała dostaje swoje jedzenie, kotu też daję jakiś smakołyk. Takie jest właśnie życie, kiedy ma się dwoje dzieci 🙂 🙂 🙂 PS Imię głównej bohaterki po adopcji zostało zmienione.