Co jakiś czas przewija się na blogu informacja o moich próbach szyciowych. Nie powiem, coś tam kiedyś udało się uszyć i nawet w tym pochodzić. Oczywiście, większą część stanowią uszytki nienoszalne lub nieskończone, bo nagle i niespodziewane straciłam do nich serce. Początki Moją przygodę z szyciem rozpoczęłam od podarowanego mi dość taniego Łucznika, który teraz kurzy się gdzieś w kącie. Na początku myślałam, że to ja coś robię źle, że maszyna jakaś taka oporna jest we współpracy. Ale po jakimś czasie spotkałam się na wspólnym szyciu ze znajomą, która zainwestowała trochę więcej, a dzięki temu maszyna po prostu szyła. To był Singer Heavy Duty. I dopiero od tego czasu zaczęłam szukać informacji na temat maszyn do szycia w Internecie. Wcześniej nawet nie miałam pojęcia, że blogosfera szyciowa w ogóle istnieje. No i jak tak sobie poczytałam, to zdałam sobie sprawę, że chciałabym wiele, ale na tak wiele to mnie nie stać. Dlatego zaczęłam czekać na lidlowską SilverstCrest. I ją upolowałam. Co prawda, jest to wersja bez regulacji docisku stopki, ale biorąc pod uwagę regularność i intensywność mojego szycia, wcale mi to nie przeszkadza. Co więcej, śmiem twierdzić, że w tej kwestii SilverCrest lepiej sobie radzi niż Łucznik, który tę regulację niby ma. Kiedy odpaliłam silverkę, byłam zachwycona. Szyła jak zaczarowana. Nagle mogłam połączyć skaj z dzianiną! To było jak przebudzenie ze strasznego snu. Wcześniej, żeby przeszyć te materiały, musiałam szyć przez papier, a później go wydzierać. Nawet stopka z górnym transportem sobie nie radziła. A teraz – just like that i gotowe. Pierwszy zgrzyt pojawił się, kiedy znajomy poprosił mnie o skrócenie spodni dresowych. Były grube, solidne i najgorzej, że drogie. Ręce trzęsły mi się niemiłosiernie podczas ich obcinania. A potem jeszcze bardziej, kiedy okazało się, że maszyna zatrzymuje się na złożeniach i ni-hu-hu nie chce szyć dalej. Te nieszczęsne złożenia musiałam przeszyć ręcznie. Poszukiwania tego „czegoś” Wtedy zaczęliśmy z mężem przeglądać blogo- i vlogosferę szyciową ponownie, ale już w celu znalezienia czegoś, co przeszyje wszystko. Okazało się, że najlepsze, najsolidniejsze i najmniej zawodne są stare Singery, ale takie wiecie, sprzed ponad pół wieku. Takie maszyny potrafią przeszyć kilka warstw grubej skóry i wcale nie są to jakieś specjalne maszyny kaletnicze. I ludzie na takich szyją, nawet jeśli są na korbkę. Postanowiliśmy, że takie coś chcemy. (W tym miejscu muszę wytłumaczyć użycie liczby mnogiej. Mój mąż nie szyje, nie jara go to. Nie dopytuje ani o szydełko, ani o druty, ani o szycie. Akceptuje moje fanaberie pewnie na zasadzie – no już niech lepiej na to wyda, zamiast przetracić na buty, których nigdy nie założy lub coś w tym stylu. Ale na maszynę napalił się chyba jeszcze bardziej niż. Bo ja sobie to tłumaczyłam, że przecież mam dwie, a jeszcze overlock się pod drodze trafił, to po co mi kolejna. Dla niego nie było to problemem. Maszyna ma być solidna, żeby wszystko przeszyła – tak mówił). Takim to sposobem ponad rok czatowaliśmy na jakiś rarytasik na aukcjach internetowych. Cele były jasno określone. Ma być Singer, stary, solidny, nieszafkowy, bo nie ma miejsca, i z silnikiem, a ze względu na wagę tego sprzętu – jak najbliżej, żeby można było po niego jechać. Aukcje się pojawiały i znikały. Maszyny, jeśli już spełniające nasze kryteria, to zaniedbane i nie wiadomo było, czy w ogóle działają. Przypadek rządzi światem Aż pewnego dnia wybraliśmy się do Homburga, sąsiedniego miasteczka, na sobotnie zwiedzanie. Ot, po prostu nigdy tam nie byliśmy i chcieliśmy zobaczyć, co też tam mają ciekawego. Ku naszemu zdziwieniu, akurat w tę sobotę do miasteczka ściągnęły tłumy na jakieś święto miasta czy coś takiego. Przy okazji odbywał się też targ staroci. Dopiero po powrocie do domu sprawdziliśmy, że ten pchli targ to znak rozpoznawczy Homburga i przyciąga co miesiąc masę ludzi również z Francji, Belgii i Luksemburga. A my, kiedy chodziliśmy pomiędzy straganami, nie mogliśmy się nadziwić, jaki jest wielki, jak dużo osób rozłożyło się ze stoiskami i jak wiele przeróżnych rzeczy można było tam znaleźć. Od zatracenia chroniła nas jedynie myśl, że mamy opłacony parking tylko na dwie godziny. Zatem kiedy ten czas zbliżał się ku końcowi, zaczęliśmy wracać w kierunku samochodu. (To wtedy zdobyłam gazetki, które pokazywałam tutaj). I tuż przed samym wyjściem, z bocznej uliczki łypnęła na mnie ONA – Singer 216G. Maszyna do szycia, której szukaliśmy ponad rok. Wspaniała. W doskonałym stanie, jakby nieużywana. Z silnikiem! I jeszcze dodatkowym opuszczanym blatem roboczym. I walizką. Wyglądałam pewnie przy niej jak dziecko przed sklepem ze słodkościami – nie wiedziałam, gdzie patrzeć i co podziwiać. Cena: 45 euro. To około 1/4 tego, co można było spotkać na aukcjach. Problem był tylko taki, że nie było jak sprawdzić, czy działa. Pani sprzedająca zapewniała, że działa. A że dobrze jej z oczu patrzyło, to wzięliśmy. I teraz tylko z tym ciężarem musieliśmy przejść przez całe miasto, bo przecież samochód postawiliśmy gdziekolwiek. Nie wiedzieliśmy, że będzie pchli targ, z którego będziemy wracać z takim ciężarem. Ja nawet nie byłam w stanie jej unieść. Dlatego biję pokłony przed moim mężem, że sam ją zatargał. I nawet słówkiem się nie zająknął, że musi mi takie ciężary nosić. Sam przecież też jej chciał. Okazja czy wpadka? Oto jest pytanie W końcu dotarliśmy do domu. Krótkie obwąchanie przez kota. Rozpakowanie, podłączenie do prądu… ŁAAAAŁ!!! Działa!!! Wszystkie kable w nienagannym porządku. Wnętrze trochę zakurzone, ale po dokładnym przetarciu i naoliwieniu nie ma się do czego przyczepić. Ani śladu rdzy. Żarówka co prawda przepalona, ale jeszcze z logo Singera. Na tej stronie sprawdziliśmy numer seryjny. Okazało się, że maszyna została wyprodukowana nie tak daleko, bo w Karlsruhe ok. roku 1954. Ponad 60 lat! Aż nie mogliśmy w to uwierzyć, że taka stara maszyna może być w tak dobrym stanie. Tym bardziej, że napatrzyliśmy się na te wszystkie aukcje z gruchotami. Regulować można wszystko – długość i szerokość ściegu, naprężenie nitki, docisk stopki, ułożenie igły. Można też szyć do tyłu. Do tego maszyna ma chwytacz wahadłowy oraz pasują do niej igły półpłaskie. Aby pasowały do niej wszystkie stopki z uchwytem matic, odkręciłam przejściówkę z Łucznika i już wszystkie moje stopki mogę do niej przypinać. W porównaniu do nowoczesnych maszyn, liczba ściegów bardzo uboga, bo szyć można jedynie ściegiem prostym lub zygzakiem. Ale helloł! Do tej pory żadnego innego ściegu nie używałam. A jeśli nagle będzie mi potrzebny, to przecież mam silverkę 😀 Pierwszego wieczoru ruszyły testy wytrzymałościowe. Sprawdziłam przeszycie sześciu warstw jeansu. Tyle mi wystarczy, więcej warstw raczej nie zdarzy mi się szyć. I te sześć warstw przeszyła tak pewnie, z taką łatwością i z takim palcem w nosie, że już byłam pewna, że to właśnie jest to. Tego szukaliśmy. Nie wierzę, że ją mam 🙂 6 warstw jeansu bez zająknięcia. I pewnie jeszcze więcej dałaby radę. Posted by Szkoła Szydełkowania – Crocheting School on 1 sierpnia 2015 Przykłady u(sz)życia Następnego dnia mąż mnie przekonał, żeby uszyć jej jakieś ubranko. To była niedziela, więc musiałam bazować na tym, co miałam w domu, a więc nie mógł być to skomplikowany usztywniany pokrowiec, bo takiego usztywnienia po prostu nie miałam. Powstał zwykły kapturek, dopasowany wymiarami do maszyny. Specjalnie ozdobny nie jest, ale najważniejsze, że chroni maszynę przed kurzem. Testy użyteczności zdane na 5. (Ściereczka pod spodem jest tymczasowa, a jest tam po to, żeby było łatwiej maszynę przesuwać. Wkrótce zostanie podmieniona przez coś bardziej estetycznego, ale poszukiwania niezniszczalnego materiału jeszcze trwają). Następnie odpaliłam test delikatności. Uszyłam podszewkę do naszej spódnicy szydełkowej. Cud, miód i orzeszki. Co prawda, trzeba było trochę poprzestawiać pokrętła, żeby nitka nie była za bardzo naciągnięta, a materiał się nie marszczył, ale po tym zabiegu wszystko poszło bardzo, bardzo pomyślnie. Maszyna zachowuje się tak samo pewnie podczas szycia kilku warstw jeansu, jak i podczas obrzucania zygzakiem jednej warstwy delikatnej cienizny. I ostatni test, tj. zadanie specjalne – szycie zaimpregnowanej bawełny, a właściwie ceraty. Wymyśliłam sobie taką torbę śniadaniową dla męża do pracy. Gdybym miała tylko tego pierwszego Łucznika, chyba nawet bym tej ceratki nie kupowała, bo wiedziałabym, że nie da rady tego przeszyć. Silverka pewnie by sobie poradziła. Ale ja musiałam sprawdzić, czy Singer da radę. Dał wyśmienicie. Nawet przez chwilkę się nie buntował. Wszystko przeszył cudownym, równym ściegiem (o równości ściegu jeszcze na końcu). Oczywiście, również musiałam ustawić odpowiednie naprężenie. Podsumowując Od pierwszych chwil, kiedy ją uruchomiłam, jestem nią zachwycona, niezmiennie tak samo mocno. Wydatek 45 euro opłacił się. Obiecuję, że będę o nią dbała tak, by posłużyła kolejnym pokoleniom i by cieszyła oczy jeszcze przez długie, długie lata. Czy mam jakieś zastrzeżenia? Oczywiście. Ideałów przecież nie ma. – Nie możemy znaleźć żarówki z odpowiednim gwintem, dlatego podczas szycia muszę kombinować z przestawianiem zwykłej lampki biurkowej. – Boję się dotykać bosą stopą (a wiadomo – bosą stopą najlepiej) regulatora obrotów, czyli popularnego „pedała”. Nie dlatego, że jest tym „pedałem”, tylko dlatego, że jest cały metalowy. Boję się, że z racji jego wieku może pójść jakieś zwarcie po tej metalowej obudowie. – Maszyna jest naprawdę ciężka, a chwytacz jest wahadłowy, więc każda wymiana dolnej nici to spore przedsięwzięcie. Nastoletnie chucherko miałoby spory problem, by sobie z tym poradzić. I największy problem, z którym, mam nadzieję, poradzi sobie mój mąż. Mam wrażenie, że maszyna nie szyje idealnie prosto. Tzn. podczas szycia pokrętło, którym ustawia się położenie igły (prawo, lewo lub środek), waha się góra-dół, góra-dół. Powoduje to również minimalne ruchy igły, a to z kolei prowadzi do wkłuwania się igły nie ścieg pod ściegiem idealnie w linii prostej. Kolejne ściegi ułożone są pod leciutkim kątem (najlepiej widać to na zdjęciu z żółtą podszewką). Oczywiście to takie moje czepialskie się spostrzeżenie, mój mąż w ogóle nie wie, o co mi chodzi, więc pewnie jeszcze sobie trochę poczekam, zanim zajrzy do bebechów w poszukiwaniu rozwiązania tego problemu. Miał być wpis tylko o Singerze, a pokazałam cały mój park maszynowy i okrasiłam to jeszcze nutką wspomnień. Gratulacje dla tych, co dotrwali do końca. Okazuje się, że szycie w szydełkowaniu też czasem się przydaje (patrz: podszewka do spódnicy) 😀 W ubiegłą sobotę znowu był pchli targ w Homburgu. Mieliśmy jechać, ale po co? Maszynę już przecież mamy.